czwartek, 29 sierpnia 2013

Leśny bar

Tym razem będzie o miejscu wyjątkowym z powodu zasady swojego funkcjonowania. Takie miejsce nie wiadomo czy mogłoby istnieć w Polsce.
Leśny bar.
Nazwa nie wskazuje pozornie na żadną oryginalność - jest pewnie w Polsce wiele miejsc, które tak się nazywają. Jednak to jedyne, wyjątkowe miejsce nie znajduje się w Polsce lecz w Czechach, choć jest bardzo blisko polskiej granicy. 

W tym przypadku słowa Leśny Bar nazywają rzeczy bardzo po imieniu. To dosłownie bar, w formie wiaty i kilku dodatkowych elementów, wybudowany w środku lasu, nad potokiem.

Ale najciekawsza jest jego idea - totalny self service. Totalny w tym znaczeniu że w barze nie ma przez większą część czasu nikogo poza gośćmi :)
Dosłownie - obsługa wpada rano i wieczorem zobaczyć czy miejsce stoi, rano przygotowują bar na przybycie turystów, potem co parę godzin dowożą zaopatrzenie, bo chętnych aby zjeść nie brakuje.
Turyści po prostu wrzucają pieniądze do skarbonki wiszącej na słupie.
Ceny w formie napisów na deskach wiszą w różnych miejscach przy poszczególnych produktach.

Równie ciekawa jest historia powstania tego baru. Podobno miejscowy inżynier leśny Vaclav Pavlicek kiedyś zaczął zostawiać w tym miejscu napoje w potoku celem ich schłodzenia a potem wracał po nie za kilka godzin. Przypadek sprawił że jakiś turysta po prostu wypił mu picie ale zostawił jego równowartość w pieniądzach oraz informację na kartce.
Od tego momentu leśnik zaczął zostawiać tu coraz więcej napojów a ponieważ wieści szybko się rozchodzą, więc zbierał coraz więcej "rekompensat" od turystów. Interes zaczął się kręcić, zbudowano wiatę i tak powstał Leśny Bar.

Co dzisiaj znajdziemy w Leśnym Barze? Przede wszystkim špekáčky!
Dla niewtajemniczonych špekáčky to odmiana czeskich kiełbasek, które w założeniu z nazwy chyba służą do ich opiekania na ogniu czy grillu. Z tego co mi wiadomo, zrobione są w 50% z wołowiny, 30% z wieprzowiny a pozostałe 20% to słonina. Słonina nad ogniem świetnie się topi i dzięki temu kiełbaski są po prostu pyszne. Aby je dobrze upiec nad ogniem, trzeba je na końcach naciąć na krzyż a one pod wpływem temperatury po prostu się pootwierają na tych nacięciach. Aby dokładnie postąpić jak miejscowi, najlepiej jest jeszcze wcześniej rozgrzać w ognisku kij do ich pieczenia.
Oczywiście na miejscu znajdziemy pełne wyposażenie do ich pieczenia - specjalnie skonstruowane zaostrzone kije, miejsce na ognisko też jest odpowiednio przygotowane. Ognisko to pali się praktycznie cały czas a większość gości pomaga w utrzymaniu ognia, dorzucając do ognia.

Pomyślano również o innych przysmakach i postawiono dwie wędzarnie. Można w nich dostać albo żeberka, albo rybę albo kiełbaski czy radosną świnkę - wieprzowinkę.

Ale czym byłaby czeska kiełbaska bez czeskiego piwa albo innego napoju? Piwo, oranżadę, napoje energetyczne czy wodę również znajdziemy w Barze w bardzo zmyślnie skonstruowanym systemie chłodzącym z drewna, wykorzystującym wodę płynącą w potoku.

Dla miłośników mocniejszych trunków można tu znaleźć również rum czy miejscową orzechową nalewkę. Jednak pojawianie się i znikanie tych trunków jest przynajmniej dla mnie zagadką - raz są raz ich nie ma, raz obsługa przywozi je tylko na czas swojej bytności a czasami zostawia na stałe.

Oczywiście do kiełbasek są przygotowane noże do ich nacięcia, oprócz špekáček jest też normalna kiełbasa, są tacki papierowe, czeska musztarda czy chleb.

Jeśli ktoś ma ochotę na coś ciepłego do picia, może zrobić sobie herbatę czy kawę. W zimie można podobno trafić na grzane wino.

Na deser znajdujemy pudełko z ciastkami z kremem.

Ważne jest aby liczyć co zjedliśmy i wypiliśmy bo nie ma tu kelnera który nas podliczy - sami uiszczamy opłatę w kasie wiszącej na słupie, a także możemy sobie nawet odebrać resztę w postaci drobnych z mniejszego pojemnika.



Podsumowując - miejsce jest wyjątkowe w swojej idei, klimacie a także w świetle faktu iż działa już od kilku ładnych lat w niezmienionej na gorsze formie. Można tu wpaść zarówno w zimie jak i w lecie a i tak zabawa jest przednia. Odnoszę również wrażenie że nikt tu się na nas nie obrazi jeśli przyniesiemy trochę swojego jedzenia czy picia.

Tak więc jeśli wybieracie się w okolice Lądka Zdroju, Jesenika po czeskiej stronie czy też nawet zamierzacie się pokręcić po Masywie Śnieżnika - wbijajcie do Leśnego Baru!

piątek, 26 lipca 2013

Zupa z łupacza

Piątek to niby weekendu początek... A co można zrobić z tej okazji?
Można zrobić zupę z łupacza!

Zaczęło się od tego że będąc w Lidlu zobaczyłem w lodówce dwa kawałki łupacza. O to coś nowego - pomyślałem i nabyłem obiekt żeru.

Wróciwszy do domu, zabrałem się za małą inwentaryzację zasobu kuchennego. Znalazłem cukinię od Pantery, znalazłem wielkiego pomidora, znalazłem papryczkę habanero, cebulę (akurat czerwoną), trochę świeżego czosnku, również od Pantery. Na balkonie oczywiście rozmaryn i tymianek - prosto z doniczki.
Będąc przynajmniej raz do roku na Węgrzech, mam oczywiście dyżurne pudełko słodkiej, czerwonej, sproszkowanej papryki. W szafce trochę eko bulionu w proszku i tłuszczu kokosowego.

Więc do roboty! Najpierw posiekałem cebulę i czosnek na plasterki (było tego z kilka ząbków), na patelnię i na oliwie podsmażyłem przez chwilę.

Potem dodałem główny składnik - czyli dwa filety z łupacza, oczywiście zaczynamy skórą do dołu. Podsmażyłem, dodałem trochę wody aby nie przywarło (ale można dodać np. białego wina jak ktoś ma pod ręką). Po niedługiej chwili na patelni wylądowała cukinia posiekana w plasterki oraz 1/3 papryczki habanero drobno posiekanej. Do smaku dorzuciłem świeży rozmaryn i tymianek, dodałem trochę soli i pieprzu - wyglądało to tak jak poniżej.



Potem posiekałem tego mega pomidora, wrzuciłem również na patelnię, przykryłem całość kawałkiem folii aluminiowej (bo patelnia za duża na pokrywkę) ale jak ktoś ma pokrywkę pasującą do patelni to jest to równie dobre rozwiązanie. 

Po przykryciu pozwoliłem się temu wszystkiemu trochę poddusić na wolnym ogniu. Gdy już po kuchni zaczął rozchodzić się aromat ziołowo-czosnkowo-rybny, żona się ewakuowała z racji niechęci do ryb i wszystkiego co pachnie jak "cześć dziewczyny", oznaczało to że można działać dalej.
Dalszy etap był taki, że w czajniku zrobiłem trochę wrzątku, do kubka dałem trochę eko-cośtam bulionu, w w międzyczasie składniki na patelni puściły już trochę sok, pomogłem im połową kubka bulionu, dodałem sporo słodkiej sproszkowanej papryki oraz wielką łychę tłuszczu kokosowego (efekt węgierskiej zupy), zamieszałem, mała redukcja no i właściwe zupa ready...

Wrażenia z degustacji? Pycha! Właściwie nie za pikantne (jak dla mnie), lekko tłuściutkie, ziołowe, rybne, idealne na taki ciepły wieczór czyli hungarian style no i w ogóle ten zapach ryby w każdym kącie - bezcenny!



wtorek, 23 lipca 2013

Placki, placki, placki!

Po wczorajszej kebabowej uczcie przyśnił mi się dziwny sen - małe szare świnki wykopywały się spod ziemi jak zombie i podchodziły aby je głaskać... Może to zasługa pełni księżyca a może czegoś jeszcze.
Dzisiaj rano dowiedziałem się z dobrze poinformowanych źródeł że prawdopodobnie "chodzi o to że to są duchy tych wszystkich biednych świnek, które spożyłem dotychczas i że najprawdopodobniej obciążyłem swoją karmę". Fakt było tej trzody trochę - kotlety, karkówki, schabowe, golonki, parówki, kaszanki, szyneczka, pork belly bacon, cevapcici, szwedzkie kuleczki w Ikei, kiełbaski małe i duże, smalczyk... Mniam!

Cokolwiek to oznacza, postanowiłem że dzisiaj zjem coś co za życia świnką nie było a najlepiej jak mięsa nie zawiera w ogóle...
Wybór padł na plackarnię przy Komandorskiej, koło hali Arena.

Miejsce to przetestowałem na wiosnę po raz pierwszy i byłem w pozytywnym szoku - tak prosta idea, taka fajna cena, tak dobre placki. Po prostu podchodzimy do okienka, placki smażą się naprzeciw nas, mówimy ile chcemy i za każdego placka płacimy symboliczną złotówkę! Dokładnie 1 PLN!
Jeśli ktoś lubi, może dostać do nich kefir albo cukier za dodatkową opłatą.

Wtedy na wiosnę dopiero próbowałem więc zacząłem ostrożnie - najpierw zjadłem dwa, okazało się jakie są pyszne, potem kolejne dwa i tak już poszło. Łącznie wciągnąłem wtedy 10 placków.

Dzisiaj wiedząc już na co się nastawiam, zamówiłem od razu 6 placków - bo szkoda ciągle chodzić i zawracać głowę że się chce znowu placka. Jednego ekstra dostałem od żony bo nie zmieściła :)



Podsumowując - polecam to miejsce jak najbardziej!

Placki ziemniaczane to takie fajne danie, które można jeść w różnych okolicznościach - parę placków typowej osobie starczy za obiad, a przynajmniej za jedno danie.
Właściciel miejsca postawił na bardzo sprawdzony model - dobre jedzenie w dobrym miejscu, bardzo dobrej cenie i luźnej atmosferze.

Gdyby do Wrocławia przyjechał +Anthony Bourdain w poszukiwaniu ciekawego miejskiego jedzenia do programu "Bez rezerwacji", plackarnia na Komandorskiej byłaby właśnie jednym z miejsc, które wg mnie mógłby odwiedzić.

poniedziałek, 22 lipca 2013

Ferit Kebab - Wrocław

Dzisiaj poniedziałek a z doświadczenia wiadomo że w poniedziałki dużo się dzieje i właściwie po całym dniu czujemy się zmęczeni jak w piątek. A to oznacza że dobrze by było zjeść coś gotowego, dobrego i pożywnego.

Ponieważ jesteśmy we Wrocławiu, napiszę o miejscu które dość często mijałem ale nigdy nie spróbowałem tam zjeść. Mam na myśli Ferit Kebab - naprzeciwko SkyTowera, po drugiej stronie ul. Wielkiej.

Miejsce chyba powstało wcześniej niż sam SkyTower i sporo robotników pracujących na budowie go odwiedzało. Jednak pomimo tego że SkyTower już od ponad roku jest oddany do użytku, robotników znacznie mniej ale klientów nie brakuje pomimo że w centrum handlowym SkyTower jest sporo miejsc gdzie można zjeść. A to dobry znak...

Teraz trochę praktyki. Odwiedziliśmy miejsce z żoną wracając z centrum. Byliśmy w sumie głodni i zamówiliśmy: żona mały kebab w bułce oraz taki ciekawy słodki przysmak (nie pamiętam jak się nazywał) a ja duży kebab drobiowy.

I tu uwaga! To miejsce odróżnia się na tle innych miejsc na kebabowym szlaku tym, że zamiast klasycznych frytek można zamówić również wersję z ryżem i nie tylko. A o to właśnie mi chodziło - kebab + ryż! Już za ten fakt bardzo lubię to miejsce.


Moje wrażenia: 
  • sos dobrze skomponowany bez czosnkowej przesady, jaka często się zdarza, 
  • danie posypane fajnym zestawem przypraw (może własnej roboty?),
  • dużo świeżych warzyw,
  • oczywiście dużo mięsa,
  • odpowiednia ilość soli - jedzenie nie jest przesolone a właściwie nie jest typowo słone - to rzadkość w kebabowym świecie - jak dla mnie to na plus.
Ceny w porównaniu do jakości i ilości jak najbardziej ok. Nawet ja się najadłem choć ilość spora.

Dodatkowo w kilka godzin po zjedzeniu stwierdzam że był to chyba najmniej obciążający żołądek kebab jakiego jadłem w ostatnim czasie.

Czyli - pełen pozytyw! Wrócę tu mam nadzieję nie raz!

niedziela, 21 lipca 2013

Karczma Bida

Wczoraj, przy okazji rodzinnej uroczystości, miałem okazję przetestować ciekawe kulinarnie miejsce pod Opolem, w miejscowości Wrzoski.
Miejsce to Karczma Bida, jedna z kilku w sieci tych karczm w Polsce. 
Co ciekawsze - nie wiem z czego wynika nazwa, ale jest bardzo myląca - oczywiście w pozytywnym sensie - żadnej bidy tam nie znajdziemy - bogactwo potraw i wielkie porcje.
Co więcej jak widać na poniższym zdjęciu, karczma jest czynna 24h na dobę, a to oznacza że możemy się tam ugościć o każdej porze - a to się czasem przydaje...


W każdym razie jest to duży obiekt, można zjeść zarówno na zewnątrz jak i w środku. Wystrój świetnie pasuje do określenia karczma, a główny elementem wystroju tego miejsca są drzewa z korzeniami jako filary



Jednak najważniejsze jest przecież jedzenie... Patrząc w kartę, znajdujemy tam sporo potraw z kuchnii polskiej, ale można znaleźć również włoskie smaki a także ciekawostki typu grasica cielęca.
Tak więc zacznijmy od tego co jadłem ja i wiem jak smakowało z pierwszej ręki. 

Ponieważ staram się unikać wszystkiego co zawiera pszenicę (trochę więcej na ten temat tutaj), po przeanalizowaniu menu upatrzyłem sobie golonkę po bawarsku, podaną z puree z ziemniaków i kiszonej kapusty.
Niestety - nie jedząc pszenicy ma się dość ograniczony wybór w restauracjach bo bez względu na rodzaj kuchni, serwowanej w danym lokalu, zawsze albo znajdzie się pszenica w samym daniu albo w dodatkach. Tak więc golonka była dobrym wyborem i sprawdziła się w praktyce - była bardzo dobra. Mniam!


Ale nie samą golonką człowiek żyje więc napiszę też o kilku innych potrawach, które jadła rodzina.
Na uwagę zasługuje tu kotlet schabowy - naprawdę jest wielki - jak pizza. A pod spodem jest cała góra ziemniaków a do tego cebulka z tłuszczykiem podawana osobno. A do tego nalewka na trawienie. Podobno pyszne choć wielka porcja. Jeśli ktoś nie ma mega pojemnego żołądka, może nie zmieścić. Na szczęście mogą zapakować taką porcję na wynos.
Druga ciekawostka to kwaśnica czyli zupa góralska na kiszonej kapuście. Pstrąg też dał radę oraz penne z kurczakiem i borowikami.
Miłośnicy słodkiego chwalili sobie tiramisu.

Podsumowując - fajny cel na kulinarnym szlaku.
Mam jeszcze kilka pozycji menu tam do sprawdzenia. Szczerze polecam miejsce!

Ale jaja!

Ciąg dalszy Pickled Eggs Story...

Parę postów temu cieszyłem się z zapiklowania kolejnej większej partii jaj, tym razem w wersji z sokiem z buraków.

Parę dni temu przyszedł taki dzień, że teoretycznie ta partia była już gotowa, a dodatkowo była okazja do małego wieczornego święta. A co może być lepszego na wieczorną przekąskę zamiast kolacji jak nie piklowane jajo, najlepiej z majonezem?

Pierwsze wrażenia - słoik po otwarciu nie przywitał nas jakiś odrażającym zapachem, jedynie lekka buraczano-octowa zalewa, która nawet specjalnie nie zmieniła koloru.

Jajo po wyjęciu ze słoika ma ciekawy kolor - wygląda jak pisanka wielkanocna.



Poza tym jest twarde - ale odpowiednio twarde, zębów na nim nie połamiemy ;)
Po przekrojeniu wygląda jeszcze ciekawiej...


Ale najlepiej smakuje - lekko octowo ale nie za bardzo octowo. Aby smakowało jeszcze lepiej niż najlepiej - można zjeść go z majonezem, najlepiej z majonezem Kieleckim lub Świdnickim.


Ale to nie wszystko :)

Zachęcony kolejnym jajcarskim sukcesem, postanowiłem nastawić kolejną partię jaj. Tym razem przepis jest inny.
Zacząłem go robić na postawie przepisów - inspiracji potem pomyślałem że trzeba coś zmodyfikować i może wyjdzie coś lepszego...

Zacznijmy od listy potrzebnych składników:

  • 1 cebula,
  • 5 ząbków czosnku,
  • 600 ml octu winnego - ja użyłem Cirio z Auchan,
  • 400 ml wody,
  • 10 ziaren pieprzu czarnego,
  • 2 czerwone papryczki chilli,
  • 1 łyżeczka brązowego cukru,
  • 1 łyżeczka soli,
  • 2 liście laurowe.
Wykonanie zbliżone do poprzedniej wersji przepisu - kroimy cebulę i papryczki chilli i razem z pozostałymi składnikami (poza jajami) zagotowujemy w garnku a następnie gotujemy na wolnym ogniu 5 minut.
Zauważcie że tym razem zagotowałem zalewę razem z cebulą, papryczkami i czosnkiem - zupełnie inaczej niż w przepisie na utopence (gdzie zalewą zalewało się zarówno parówki jak i cebulę i czosnek). Czyli jest szansa na mocniejszą zalewę.

Reszta dalej podobnie - jaja dajemy do słoika, zalewamy wrzącą zalewą, umieszczając na czas zalewania w słoiku łyżkę stołową aby słoik nie pękł. Potem łyżkę wyciągamy, zamykamy szczelnie słoik, możemy odwrócić go jak do wekowania (uwaga na wrzątek!), czekamy aż ostygnie a potem do lodówki i znowu czekamy przynajmniej tydzień aż się zapiklują.

Dam znać co z tego wyszło.

piątek, 19 lipca 2013

No wheat!

W ostatnich latach coraz więcej słyszy się o uczuleniach na pszenicę czy gluten. Kilka osób z mojego otoczenia ma już zdiagnozowane takie dolegliwości. Inne osoby może nie mają oficjalnej diagnozy ale w ostatnich latach albo przytyły z niewiadomych powodów albo skarżą się na dolegliwości pokarmowe.

Skala zjawiska robi się coraz większa. W którymś momencie zaczęło to dla mnie wyglądać jak epidemia.

Parę lat temu, gdy jeszcze niewiele o tym było głośno, pomagałem od strony technicznej stworzyć portal BezPszenicy.pl 
Polecam na niego zajrzeć - naprawdę znajdziecie tam sporo ciekawych przepisów jeśli ktoś chce czy musi gotować bez mąki pszennej.


W sklepach pojawia się coraz więcej produktów bezglutenowych czy oznaczonych jako nie zawierające pszenicy. Z jednej strony branża spożywcza się rozwija ale z drugiej strony może problem staje się coraz większy - stąd nowe, bezpieczne produkty? Piwo bez glutenu, chleb bez glutenu, muffinki bez glutenu...

Niedawno dotarła do mnie również informacja o książce "Dieta bez pszenicy" Dr Williama Davisa. Nie miałem okazji jej przeczytać choć przeczytałem recenzje i wnioski ludzi, którzy mieli możliwość ją przestudiować.
Coś musi być na rzeczy, choć książek o cudownych dietach, super sposobach na życie jest wiele i wg mnie nie należy w 100% wierzyć w nie na słowo, zwłaszcza jeśli nie działają w praktyce.
Jednym z wątków tej książki jest poszukiwanie i likwidacja przyczyn tzw. pszenicznego brzucha - reszta ciała szczupła, a brzuch wzdęty, wystający, czasami określany jako "brzuch piwny".

Skojarzyłem też kolejny fakt. Mój kolega bywa często w Chinach i z jego relacji wynika że można tam łatwo kupić i zjeść praktycznie wszystko co sobie wymarzymy poza jedną rzeczą - poza chlebem...
Chodzi o zakup chleba w takim rozumieniu jak w Polsce sobie wyobrażamy czyli w osiedlowym sklepie. Trudno mi to potwierdzić bo w Chinach nie byłem ale to kolejny element pasujący do mojej pszennej układanki.

Dodam też do tego obserwację z codziennego życia - moja żona, pomimo przejścia wszystkich testów alergii pokarmowych z wynikiem negatywnym, po zjedzeniu nawet niewielkiego kawałka czegoś z pszenicą, tak puchnie jakby była w 8 miesiącu ciąży...

Sam optycznie nie ważę za dużo, ale nie jestem też specjalnie chudy. Wygląd nie jest dla mnie na pierwszym miejscu, bardziej patrzę na kwestie zdrowotne - ludzie w moim wieku miewają już zawały, sporą nadwagę czy wielkie brzuchy. Dlatego zwracam uwagę na problem nadwagi, zwłaszcza że kiedyś ważyłem dużo więcej niż obecnie i nie chcę tego doświadczenia powtarzać.
Zauważyłem też że po każdej większej imprezie jedzeniowej, wizycie w gościach czy u rodziny od razu jest parę kilo więcej na wadze, brzuch rośnie... Niby normalne u facetów po 35 roku życia. Zwłaszcza jak ktoś nie uprawia regularnie i aktywnie sportu, nie ćwiczy na siłowni, nie stosuje specjalnych diet ani suplementów - bo po prostu jak w moim przypadku - nie ma na to czasu.

Większość z nas nie ma zdiagnozowanej żadnej alergii na pszenicę czy gluten. Producenci żywności, lekarze, dietetycy, topowi kucharze wskazują dobrodziejstwa zbóż. Pizza jest wszędzie, makaron rządzi, burgery szturmem zdobywają rynek - a czym jest burger bez dobrej bułki?
Nawet codzienne kanapki czyli "nasz chleb powszedni" to również pszenica. Pszenica jest wszędzie! Potwierdza to też chyba każda oficjalna piramida pokarmowa. Podstawę naszego pożywienia powinny wg nich stanowić produkty zbożowe - a więc najczęściej pszenica.
Powszechnie mówi się też że schudnąć można przede wszystkim ćwicząc, jedząc produkty "light" czy stosując dietę opartą na warzywach, jogurtach i innych fit rzeczach...

Postanowiłem zrobić eksperyment - zostać "wirtualnie" uczulonym na pszenicę a następnie po jakimś czasie zobaczyć co to zmieni. Metoda Pogromców Mitów - czyli sprawdzić doświadczalnie, najlepiej na sobie. Zaznaczam że zrobiłem to na swoje własne ryzyko i nie biorę żadnej odpowiedzialności za innych, którzy mogą mnie naśladować i zrobić to samo.

Zdecydowałem po prostu nie jeść pszenicy - tak jakbym miał alergię i tak się deklarować w knajpach czy na imprezach z jedzeniem. Ziemniaki czy inne zboża generalnie ok - choć z umiarem. Ryż basmati pochłaniam w ilości przypadającej na sporą chińską rodzinę.
Czyli węglowodany jak najbardziej są w mojej diecie ale pszenica nie - nie jest to więc żadna dieta Atkinsa czy Kwaśniewskiego!

Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zacząłem z końcem maja unikać pszenicy na co dzień. Pierwsze wyniki były obiecujące - brzuch nie rośnie a nawet się zmniejsza, waga powoli spada. Czyli niby dobrze - chyba działa? Ale może to kwestia biznesowego trybu życia - nie zawsze jest czas by zjeść, a byle czego się nie je.

Potrzebne było więc konkretne potwierdzenie - taki eksperyment w mega skali.
Okazja szybko się nadarzyła bo właśnie planowałem rodzinny wyjazd na Węgry - a tam jak wiadomo - jedzenie jest super dobre, super tuczące i jest go duuuuużo...
W  ich diecie jest sporo mięsa, tłuszczu, głównie smalcu, wieprzowiny ale też sporo pszenicy - chleb do każdej zupy gulaszowej, ciasteczka, bułeczki, langosze, naleśniki... I pomimo tego że Węgry to piękny słoneczny kraj, hodują pełno warzyw to w jedzeniu na mieście można dostać przede wszystkim warzywa w postaci marynowanej czy konserwowej. Idealny poligon dla moich prób :)

Kiedyś dawno byłem już na Węgrzech i jedząc wszystko w knajpach jak leci, po 2-tygodniowym pobycie ważyłem przynajmniej 10 kg więcej.
Przyjąłem więc założenie że teraz unikam pszenicy we wszelkiej postaci (nawet jako dodatku typu panierka, kromeczka pieczywa itp.).
Mięsa, wędlin, wszelakich tłustych sosów czy zup bez pszenicy nie unikam na tym wyjeździe i zobaczymy co z tego wyjdzie.

Na co dzień nie jem zbyt dużo mięsa - staram się aby nie przekroczyć 2-3 razy w tygodniu a także rzadko jem czerwone mięso. Tak więc jedzenie go prawie codziennie na potrzeby kluczowej fazy eksperymentu powinno wykazać od czego przytyłem kiedyś - eliminujemy jeden potencjalny czynnik (pszenicę), ale drugi (mięso, tłuszcz), powszechnie uznawany za najniebezpieczniejszy zostaje.

Zacząłem od klasyki, która powinna na pewno mnie choć trochę utuczyć - mega zestaw gyros z frytkami i piwo w pakiecie.


Potem na wieczór była tłusta zupa rybna.


Next day - jajecznica na świeżym, jeszcze prawie chrząkającym boczku z lokalną papryką. Pork belly bacon - it smells guuuuud! - jak mawiają moi ulubieni guru od mięsa i sposobów jego przygotowania na grillu - BBQ Pit Boys :)

Polak - Węgier - dwa bratanki! Do bekonu i do szklanki :)

Obiad - tłusta gulaszowa, pyszne oka smalcu ale bez kluseczek pszennych - niektóre mają dodane kluseczki halusky (coś jak włoskie gnocchi) i tych unikałem.

Klasyczna zupa gulaszowa, jaką można zjeść prawie wszędzie na Węgrzech - oczywiście podawana z chlebem, którego nie jadłem.
Mangalica kolbasz, salami, znowu gyros z browarem... Robiłem co mogłem aby przytyć z powodu mięsa...


Kolejna akcja - dopadłem w miejscowym Aldi kiełbaski norymberskie (które można dostać również i u nas) oraz monachijską białą kiełbasę z niemiecką musztardą w zestawie (a o to już w Polsce trudniej, bywa na Tygodniu Niemieckim w Lidlu).


Oczywiście w przerywnikach również był ryż z warzywami, pieczarkami i rzecz jasna boczkiem. No i nieodłączne "kiszonki" :)


Oczywiście w kraju wieprzowiną stojącym, nie można nie spróbować zrobić lokalnej karkówki...


Na końcu - mega schweinshaxe czyli golonka w niemieckim stylu zrobiona na lokalny sposób... Normalnie odlot!


Co ciekawe, po kilku dniach wieprzoterapii zauważyłem że właściwie spodnie nie robią się za ciasne w pasie, czasami nawet próbują opadać, brzuch nie rośnie... Co jest grane?! Do tego nawet nie ma problemów w toalecie.

Nie umknął mi również inny fakt - obserwowałem innych ludzi, którzy zamawiali jedzenie czy wybierali je w samoobsługowym barze. Prawie każda osoba z brzuchem (bez względu na wiek i płeć) zjadała coś bogatego w pszenicę. Albo langosz, albo naleśnik, albo marakon z jakimś sosem, albo pizzę, albo chociażby zupę z chlebem czy kotlet w panierce.

I jeszcze jedno w temacie panierki - przy okazji podpatrzyłem jak dwie Węgierki (akurat szczupłe) zabierają się za danie, które u nas nazwalibyśmy schabowym, Austriacy powiedzieliby że to sznycel po wiedeńsku - czyli kawałek radosnej świnki w pszennej panierce.
Po prostu obłamały i zdjęły z niego panierkę... Już wiem czemu są szczupłe...

Po powrocie do kraju okazało się że po tygodniu węgierskiego ucztowania i wieprzowego festiwalu schudłem praktycznie 1 kg! 81 kg na wadze... Wow! Zaznaczam że nie unikałem węglowodanów a jedynie pszenicy.
Gdyby mój eksperyment się nie powiódł i to mięso mnie tuczyło, miałbym z 5 kg więcej. Przecież wypad na Węgry dotąd zawsze tak się kończył - plus 5 kg na każdy tydzień pobytu...

To przesądziło jak dla mnie wynik eksperymentu z pszenicą. Oczywiście przez jakiś czas miałem dość patrzenia na mięso, bo chyba trochę przedawkowałem...
Tak jak wspomniałem wcześniej, zrobiłem taki eksperyment na sobie i nie polecam takiej mięsnej dawki nikomu - chyba że na własną odpowiedzialność.

Moje wnioski odnośnie pszenicy są takie że skoro coraz częściej słyszy się o GMO, coraz więcej ludzi w otoczeniu jest otyłych na brzuchu czy ma objawy alergiczne to coś w tym musi być.

Podejrzewam że coraz więcej pszenicy, którą zjadamy, jest już GMO a zjawisko trwa już od ładnych paru lat. Nie do końca wiem jak to ustawowo wygląda w Polsce ale przecież ludzie kiedyś tak nie tyli od chleba, pizzy czy makaronu.
Przecież kiedyś na wsi nie było codziennie mięsa na stole, jadło się to co zniosły własne kury i urodziło własne pole - czyli właśnie pszenicę we własnym chlebie. Mięso nie było jedzone tak często - przecież świnia ma tylko dwa schaby, nie można mieć schabowego co parę dni... Pszenicę jedzono więc bardzo często - a mimo tego nie było takiej plagi otyłości...

Zboże GMO, jak twierdzą producenci, jest wydajniejsze więc w efekcie tańsze w produkcji. Ale czy zdrowe i bezpieczne? Nie jestem pewien. I chyba nie tylko ja jestem takiego zdania - Dr Davis chyba również...

Ludzie wychowani na wsi pewnie wiedzą że nie ma nic lepszego jak chleb z własnej mąki i własnego pieca z masłem z mleka od własnej krowy. Ci sami ludzie często pamiętają jednak czasy gdy pszenica na polu była wysoka po pas.
Teraz jadąc przez Europę widzimy że w wielu miejscach rosną równiutkie pola pszenicy, która sięga najwyżej do kolan. Odnoszę wrażenie że praktycznie obecnie jemy tańszy w produkcji zamiennik dawnej pszenicy...

Właściwie chyba nie można powiedzieć "jemy" bo ja już nie zamierzam...

środa, 17 lipca 2013

Uczta na Wzgórzu Partyzantów

Nadeszła niedziela a co robi człowiek, który chce spróbować czegoś dobrego, oryginalnego i jeszcze za to nie przepłacić? Udaje się na Wzgórze Partyzantów, zwane ostatnio coraz częściej Wzgórzem Liebicha.

W wybrane niedziele, od godziny 16:00 można znaleźć tutaj przedsięwzięcie w stylu open restaurant - czyli przychodzą ludzie którzy lubią coś ugotować i wiedzą jak to zrobić. Przychodzą również ci którzy lubią dobrze zjeść i też wiedzą jak to zrobić...

Na początku coś o samym miejscu... Wzgórze Partyzantów - właściwie w centrum miasta, zielona kępa drzew na górce z fosą dookoła. Idealne miejsce aby coś zjeść, zwłaszcza w lecie. Widok też jest epicki... Kto z Wrocławia, ten wie.

Ostatnio przybyliśmy chwilę po rozpoczęciu imprezy (czyli ok 16:30) i jedzenie powoli zaczynało się kończyć,  więc tym razem przyszliśmy wcześniej... O 15:30 jeszcze wiele się nie działo, cieszyliśmy oko widokiem SkyTowera i spokojem jaki tu panuje.

Ale potem zaczęli zbierać się biesiadnicy i "dealerzy" jedzenia.  
Pojawiła się człowiek który przygotował pyszne sushi. Było naprawdę smaczne i cenowo korzystne.

Właściwie część biesiadników już była na miejscu gdyż niezależnie od eventów tego typu, na miejscu serwowane jest niezłe czeskie piwo wi
Poza tym, na części terenu jest rozsypany piasek więc w letni dzień efekt jest trochę plażowy... Drewniane fotele są, bar z retro stołkami - jest, piwo i luz - jest!

Z rzeczy do jedzenia były też karkówka z podpłomykiem, warzywa w stylu tandoori - ale zdjęcia nie ma bo nie zdążyłem go zrobić, gdyż zostało to natychmiast zjedzone.

Jedynie trzeba się spieszyć z próbowaniem różnych produktów, bo przy zainteresowaniu, jakim się impreza zaczyna cieszyć, szybko znikają.

Można powiedzieć że sam pomysł organizacji tego typu imprezy generalnie jest świetny, miejsce i efekt końcowy również.

Ludzie siedzą na luzie, piją piwo czy inne rzeczy (w poprzedniej edycji były podobno również bardzo oryginalne nalewki), słońce świeci, muzyka gra, dzieci się bawią, można przyjść z psem.
Właściwie na upartego można też przynieść własne jedzenie i konsumować - z tego co zauważyłem, nikomu to nie przeszkadza. 
Co więcej, mam wrażenie że można też przynieść własne jedzenie i po prostu je sprzedawać - ale to muszę jeszcze sprawdzić, aby nikogo nie wprowadzić w błąd. Jeśli jest to tak proste, może po prostu ustawimy się z ekipą jak coś ugotujemy na następnej edycji?  

Tak czy inaczej - polecam imprezę!

niedziela, 14 lipca 2013

Utopence

Gdy już jesteśmy w marynowanych klimatach, czas na utopence czyli znany w Czechach i na Słowacji przepis na marynowane parówki - również przysmak do piwa. Nazwa oznacza topielców co wg mnie świetnie oddaje specyficzny czeski humor. 

Czego będziemy potrzebować?
  • idealnie by było zdobyć špekáčky czyli czeskie grube kiełbaski z wołowiny, wieprzowiny z kawałkami słoniny w środku ale to wg mnie możliwe tylko tam gdzie blisko do Czech. W naszych polskich realiach możemy zastąpić je np. grubymi parówkami czy czymś podobnym. W moim projekcie z braku dostępnych w okolicy grubszych parówek bez glutaminianu sodu czyli E621, postanowiłem zastosować typowe cienkie parówki z Lidla,
  • przyda się też większa ilość octu, cebuli oraz kilka ząbków czosnku.
  • będziemy też potrzebować 5-10 całych ziaren czarnego pieprzu i ok. 5 ziela angielskiego,
  • do zrobienia zalewy przydadzą się również 2 łyżeczki soli (niektóre źródła tego nie podają) oraz łyżeczka cukru (niektórzy mówią nawet o 2 łyżeczkach),
  • smaku dodadzą 2 liście laurowe,
  • jako opcja mogą się znaleźć w naszym słoju również papryczki pepperoni, kulki jałowca itp.

Jak się do tego bierzemy?
  1. Zalewę sporządzamy przede wszystkim z wody i octu w proporcjach 7 do 3 - 7 części wody, 3 części octu. Będziemy potrzebować jej tyle aby zakryć całkowicie zawartość słoika.
  2. Dodajemy do tego cukier, sól, ziarna pieprzu i ziela angielskiego, liście laurowe i inne dodatki jak pepperoni czy jałowiec.
  3. Tą mieszaninę zagotowujemy i pozwalamy jej ostygnąć.
  4. W międzyczasie ściągamy skórkę z naszych kiełbasek/parówek (o ile to możliwe), przecinamy je na pół lub nacinamy podłużnie oraz poprzecznie.
  5. Cebulę i czosnek kroimy na plasterki czy piórka.
  6. Bierzemy nasz słoik i układamy kolejno warstwy - kiełbaski/parówki, cebulka + czosnek - aż go wypełnimy.
  7. Całość zalewamy naszą zalewą - tak aby zakryć najwyższe warstwy kiełbasek i cebuli.
  8. Słoik szczelnie zamykamy i dajemy do lodówki - marynujemy 5 - 7 dni, choć podobno już po 2 dniach są całkiem dobre.

Piklowane jaja

Dzisiaj coś z pubowych i bardziej anglosaskich klimatów. U nas na razie patent nieznany ale to może się właśnie zmienić dzięki takim postom jak ten.

Pierwsze wrażenie ludzi, którym to opowiadałem, było mniej więcej takie: "Co Ty? Jajka marynujesz?"...
Jednak po degustacji pierwszej próbnej serii 4 jaj okazało się że to prawdziwy przysmak.
Jedyną jego wadą jest to że marynowanie trwa przynajmniej tydzień, ale jak jesteśmy cierpliwi to może być nawet i miesiąc. Pamiętajmy żeby zjeść tak zapiklowane jaja w ciągu 3-4 miesięcy.

Za Wielką Wodą lub na Wyspach znają różne odmiany przepisu na piklowane jaja - mogą być z koperkiem, w sosie z buraków, z ananasem, w cydrze czy na słodko-kwaśno... Pewnie jest jeszcze cała góra mutacji tych przepisów.

Jaja piklowane z koperkiem
Na początku była próbna seria - wersja z koperkiem.

Potrzebne składniki - proporcje na 1 litr zalewy:

  • 10 jaj i słoik, w którym się zmieszczą,
  • 600 ml białego octu winnego,
  • łyżeczka koperku,
  • pół łyżeczki białego pieprzu,
  • pół łyżeczki gorczycy,
  • 3 łyżeczki soli,
  • łyżeczka posiekanej cebuli albo soku z cebuli,
  • łyżeczka posiekanego czosnku lub jeden obrany ząbek czosnku,
  • 400 ml wody.

  1. Bierzemy jaja i gotujemy na twardo, a następnie obieramy ze skorupek i umieszczamy w naszym słoiku,
  2. W innym naczyniu przygotowujemy zalewę - czyli mieszamy wszystkie pozostałe składniki poza jajami, podgrzewamy aż do wrzenia i gotujemy na bardzo wolnym ogniu jeszcze przez 5 minut.
  3. Zalewę wlewamy do słoja tak aby zakryła jajka.
  4. Słój zamykamy szczelnie i wstawiamy do lodówki (oryginalny przepis mówi o tym aby wstawić to natychmiast, w moim przypadku dałem mu jednak trochę ostygnąć w obawie o agregat lodówki).
Trzeba cały czas pamiętać o proporcjach pojemności słoika, jaj i zalewy aby osiągnąć mniej więcej efekt jak na zdjęciu - czyli jaja mieszczą się w słoiku i zalewy jest tyle aby zakryła całkowicie jajka i najlepiej wypełniła praktycznie cały słoik.

Ponieważ seria próbna okazała się sukcesem, zwłaszcza na działkowej sesji u Pantery i właściwie nic nie zostało, postanowiłem otworzyć produkcję na większą skalę i udoskonalić tą jajcarską technologię.

Tym razem poszedł na warsztat przepis z sokiem z buraków. Jego zaletą jest to że jaja po zapiklowaniu na zewnątrz mają kolor buraków, w środku przechodzi on stopniowo w żółty - wygląda to w sposób dość pojechany.

Jajka ready - najlepiej od kur wolnowybiegowych
Ogólne zasady są analogiczne jak w poprzednim przepisie.

Potrzebne składniki - proporcje na 1 litr zalewy:
Gotowy słój
  • 10 jaj i słoik, w którym się zmieszczą,
  • 600 ml białego octu winnego,
  • 400 ml soku z buraków (może być kupny),
  • 1 łyżeczka brązowego cukru,
  • 1 liść laurowy.
Postępowanie praktycznie identyczne jak w poprzednim przepisie - jajka ugotowane na twardo bez skorupek do słoja, zalewę czyli pozostałe składniki zagotowujemy  w innym garnku i gotujemy na wolnym ogniu przez 5 minut, zalewamy jajka aby je zakryło, zamykamy słój, poczekamy aż ostygnie jeśli boimy się o lodówkę i wsadzamy do lodówki.

Mniam!
Marynujemy w lodówce od tygodnia do miesiąca (im dłużej tym efekt kolorystyczny będzie pewnie lepszy) a potem urządzamy imprezę :)

Wychodzi na to że właściwie klucz do sukcesu jest w zalewie i proporcjach octu do wody lub innego płynu - 60% do 40%.




wtorek, 9 lipca 2013

Info "marketingowe" czyli mały FAQ :)

W nawiązaniu do poprzedniego posta chciałem podkreślić kilka spraw ogólnych.

W postach na tym blogu mogą się pojawiać odnośniki do stron producentów żywności, dodatków czy stron konkretnych produktów a także sklepów internetowych, w których je można dostać. Mogą się zdarzyć recenzje z wizyty w jakiejś restauracji, barze itp.

Czy to znaczy że pracuję dla producentów żywności, właścicieli sklepów internetowych czy restauratorów lub jestem przez nich jakoś wspierany i dlatego powstał kolejny taki blog? Nie, nie, nie i jeszcze raz nie.

Czy ten blog powstaje po to aby otrzymywać do testowania od dostawców czy producentów różne produkty aby ich spróbować a potem opisać? Niekoniecznie, choć jeśli taki "zestaw testowy" otrzymam to rzecz jasna napiszę swoje wrażenia.

Czemu zatem mają służyć linki do różnych produktów, producentów, sklepów internetowych? Po prostu jeśli coś jest dobre, fajne, przydatne czy wg mnie zdrowe to o tym napiszę aby wiedzieli o tym inni i też mogli na tym skorzystać. Poza tym jest to wg mnie forma naturalnej, zasłużonej reklamy dla producenta, dostawcy czy restauratora.

Czy tu będzie w ogóle jakaś krytyka? Ten blog z założenia nie ma służyć krytykowaniu czegoś, kogoś, danej firmy, filozofii, diety czy systemu żywienia. 
Jeśli będzie już jakaś informacja o charakterze negatywnym to tylko na zasadzie "nie jem tej grupy produktów, nie mam problemu z tym czy z tamtym...".  Bez szczegółów, konkretnych producentów itp.
Innymi słowy - jeśli spotkam się z czymś negatywnym to po prostu o tym nie napiszę...


Śniadanko :)

Od czego zacząć? Może po prostu od śniadania?

Zajrzałem do lodówki, do garnka na kuchence i do szafki... Można zrobić pysznego łososia z wakame, sałatą z ogródka Pantery oraz wczorajszym ryżem, który się ostał po operacji "Mamy nadmiar sałaty"...

Jak się do tego zabrałem?

Zacząłem od wakame - nasypałem trochę do miski, zalałem wodą z filtra Brita tak aby woda zakrywała całe wakame i dałem temu 10 minut aż wakame wchłonie tą wodę i napęcznieje.
Wakame lubię bo po pierwsze mi smakuje a poza tym podobno posiada właściwości antynowotworowe i ułatwia oczyszczanie organizmu z toksyn i innych śmieci a nawet ułatwia spalanie tłuszczu zgromadzonego naokoło organów wewnętrznych.

Ryż, jak wspomniałem, był już gotowy z wcześniejszych akcji kulinarnych więc nie trzeba było na chwilę obecną nic robić tylko dodać na talerz. Warto jednak wspomnieć o tym co to za ryż.

Ten ryż to basmati i ciekawe w nim jest to że podobno jest chyba jedyny z ryżowej rodziny, którego nie odziera się z naturalnej osłonki aby go wybielić więc zawiera teoretycznie więcej zdrowych rzeczy.
Poza tym praktyczna obserwacja - nie robi się ciapowaty jak inne po ugotowaniu. 

Łosoś jak łosoś - gotowiec kupiony w sklepie, nie wiem nawet jakim.
Sałata jak wspomniałem z ogródka Pantery gdzie jest jeszcze sporo tego a my przywieźliśmy ile się dało.

Całość po wyłożeniu na talerz posypałem uprzednio uprażonym sezamem oraz polałem odrobiną oleju sezamowego z Oleofarmu.

Opcją w tym przypadku jest pokruszenie płatka nori na kawałeczki i posypanie w niewielkiej ilości razem z sezamem.

Właściwie 15 minut roboty i pyszne śniadanie gotowe - oczywiście pod warunkiem że ktoś lubi morskie smaki na śniadanie... :)